kwietnia 22, 2007

Slea Head

Wyprawa na klify Slea Head. Dojechaliśmy tam wąską dróżką i zostawiliśmy samochód przytulony do kamiennego murku przy jednej z miejscowych posiadłości. Graty w garść jeszcze tylko skok przez drut kolczasty, którym ogrodzone było pastwisko dla owiec i manewrując pomiędzy pozostałościami ich wypasu jęliśmy zmierzać przez bajecznie zieloną trawę w kierunku wybrzeża. Jak doszliśmy, jak zobaczyłem te klify to pomyślałem w pierwszej chwili że po prostu firma w której aktualnie pracuje, może mieć jednego inżyniera mniej po tym wieczorze…





Droga do miejsca łowienie nie była wcale łatwa

W końcu udało się znieść wszystkie klamoty na miejsce


Przy okazji uświadomiłem sobie, że tak zalecany na takie wyprawy kombinezon wypornościowy to tylko taki plaster na sumienie, bo nawet, jeśli nieszczęsnemu wędkarzowi udałoby się przeżyć upadek

To i tak ocean chwilę później roztrzaska i rozerwie nieboraka

W czasie gdy ja jeszcze stałem na pół oniemiały na pół zszokowany (jak James Bond – wstrząśnięty – nie zmieszany) kolega już wyciągnął przyzwoitego rdzawca.

W pobliżu klifu jest spora łąka podwodna i rdzawce żerują w jej okolicach, niestety owocuje to dużą ilością zaczepów a serce drży, bo w pierwszej chwili wydaje się, że to ryba – albowiem zielsko pracuje poruszane falami. Po chwili miałem branie, ale ryba zwiała urywając plecionkę razem z gumą (łowiliśmy na niewielkie kopyta z główką 18g – 25g). Po chwili kolega podobnie zaciął kolejnego rdzawca, ale i ten spryciula uwolnił się z haka. Po tym brania ustały – jak twierdzi kolega te dwa spłoszyły żerujące stado rdzawców i dlatego nie było już, czego szukać – podobno ryba jak jest to bierze a jak nie bierze to znaczy, że jej nie ma i należy zmienić miejsce. Na otarcie łez na zakończenie jeszcze wrasse, konkretniej – ballan wrasse – czyli po polsku wargacz kniazik

Droga powrotna również nie była wcale łatwa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz