Pewnego wiosennego poranka wybrałem się jak zwykle na bassy razem z TPE, moim druhem w wędkarskiej przygodzie. Tym razem jednak poza zwykłą przygodą w naszej wyprawie było coś więcej. TPE przyłączył się niedawno do programy znakowania bassów. Jest on idealną osobą i niezwykle cennym sprzymierzeńcem takiego programu, zważywszy ilości ryb które łowi każdego roku. Idea znakowania bassów jest taka sama jak zwykle w takich przypadkach. Złowionej rybie przyczepia się niewielki znacznik, z numerem oraz danymi kontaktowymi zarządu rybołówstwa (fisheries board). Jednocześnie rybę waży się i mierzy. Dane te wraz z numerem znacznika oraz miejscem i czasem połowu przesyła się do siedziby fisheries board.
W przypadku ponownego złowienia ryby ze znaczkiem można będzie określić ile ryba urosła w czasie od ostatniego złowienia oraz potencjalnie czy i gdzie się przemieściła. Idea szczytna, niestety realia wyglądają inaczej i szczerze mówiąc pozostawiają we mnie mieszane uczucia. Po pierwsze, procedura znakowania ryby zajmuje dużo czasu. Szybkie odhaczenie i wypuszczenie ryby aby zminimalizować stres i obrażenia jest niemożliwe. Po złowieniu, wędkarz musi wyjąć spory i skomplikowany przybornik. Pobrać 5 łusek z ryby, wyjąć znaczniki, załadować aplikator, zwarzyć i zmierzyć rybę, zaaplikować znacznik. Ponadto pomiary i numer znacznika muszą zostać zapisane w specjalnym dzienniku. W rezultacie ryba przebywa poza wodą kilkakrotnie dłużej niż w normalnych okolicznościach. Dodatkowo dokonanie całej operacji znakowania w przypadku łowienia w miejscu gdzie od suchego lądu wędkarza oddziela conajmniej piętnaście minut brodzenia w wodzie jest praktycznie niemożliwe.
W czasie naszej sesji oznakowaliśmy kilkanaście ryb. Jednak moim zdaniem cała procedura powinna zostać znacznie uproszczona. W obecnym kształcie, mam wątpliwości czy potencjalne dane prezentują jakąkolwiek wartość dla ochrony gatunku wobec znacznego wydłużenia czasu uwalniania ryby a co za tym idzie znacznie większego ryzyka śmierci osobnika.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz